niedziela, 19 września 2010

confession.

dłużej nie dam rady, nie wytrzymam. chcę krzyczeć, krzyczeć i jeszcze raz krzyczeć. coraz głośniej. bo słowa ułożone w bezsensowne pewnie zdania rozdzierają mnie wewnętrznie. a nie mam do kogo mówić. bo niby komu mogę powiedzieć coś prawdziwego, a zarazem smutnego i cholernie kompromitującego? nie znam takich osób chociaż bym chciała. jestem odseparowana od świata. nieustannie chowam głowę pod koc uszyty
z pozorów i uprzedzeń, taka dziwna metafora. czasami wydaje mi się, że z własnej woli jestem sama. chociaż nienawidzę tego przyznawać, ale tak jest, jestem sama,
żeby nie mówić, że samotna, bo to straszliwie brzydki wyraz i napawa mnie odrazą.
i nikt mnie nie słucha. nikogo nie obchodzą słowa, które wypowiadam, przez które nie mogę zasnąć. stwarzając pozory jakiejkolwiek przynależności do społeczeństwa rozmawiam i wtedy muszę używać zdań pojedynczych z tym wszystkimi partykułami
i śmiać się z zupełnie niebawiących mnie rzeczy (za co potem się mentalnie biczuję), inaczej jedyna odpowiedź jaka mnie czeka to "o co ci kurwa chodzi?" a może o nic mi nie chodzi, może chcę tylko wypluć mój słowotok myśli i uczuć bez najmniejszego sensu. chociaż dla mnie mają znaczenie, ale w tym też jestem odosobniona. nie wiem czy wyjazd coś zmieniłby, bo ludzie chyba wszędzie są tak samo głusi i zapatrzeni
w siebie. ja na pewno jestem tego idealnym przykładem. wszystko robię dla siebie, skonstruowałam swoją całą popierdoloną rzeczywistość tylko z egoistycznej pobudki.
a nawet jakbym przypadkowo znalazła t e g o kogoś to czy bym mówiła? bo tak naprawdę nie lubię mówić, bo wtedy czuję, że nie jest sobą i wypowiadam przerażającą ilość głupich fraz, których w osobistym dziennym rozrachunku wstydzę się. i jak mówię to wydaje mi się, że seplenię. i to coś więcej niż wrażenie, bo filmy nagrane z rożnych trywialnych i mało ciekawych okazji to potwierdzają w zupełności. i nie jestem w stanie tego słuchać i na to patrzeć, bo czuję się jeszcze gorzej i żałośniej. jestem skonfundowana własnym istnieniem. i pewnie nie da się mnie wyleczyć, żadna dieta, joga czy inne szmery bajery w tym nie pomogą, bo takich urazów się nie wydryluje,
z nimi się umiera. ale nie rodzi. kurcze to takie depresyjne, a ja dziś byłam szczęśliwa. jak usłyszałam o zbiórce na protezy dla wykładowcy, który stracił dłonie podczas wybuchu na zajęciach, to poczułam, że mam farta, bo ja w końcu mam dwie ręce i tak zwane całe życie przed sobą i jakieś perspektywy. ale teraz gdy się ściemnia, gdy jest zimno i jedyny dźwięk jaki jestem w stanie usłyszeć to warkot zza drzwi. czuję się całkowicie przygnębiona.
zawsze czułam potrzebę bycia wyjątkowym, żeby choć o milimetr poprawić swoją samoocenę, że wśród tego taniego blichtru i fałszywych spojrzeń, ja mam coś do zaoferowanie, jakieś niepospolite wewnętrzne dobra, nic utylitarnego, tylko coś
na kształt ludzkiego zagłębia diamentów czy innych wartościowej materii i za każdym razem, gdy zdaję sobie sprawę, że tak nie jest, że jestem jak co trzecia osoba idąca ulicą, optymistycznie co czwarta, to nawet nie potrafię znaleźć słowa na to uczucie, ale ma z pewnością pejoratywne zabarwienie. realia są dla mnie przez dziewięćdziesiąt procent czasu przerażające. i momentami chciałabym, żeby mnie ktoś pocieszył. tylko szczerze, nie z grzeczności, bo to ładnie i wypada i stosunki koleżeńskie się polepszają. przytulił mnie i szepną coś miłego, co sprawiłoby,
że zaczęłabym śmiać się przez łzy, a świat przestałby być jeden raz ziarnisty.

i tak nikt tego nie przeczyta i to prawdopodobnie dobrze.

Brak komentarzy: