sobota, 7 maja 2011

opresje, depresje, kaliber ciężki.

muszę coś zmienić. nie wiem co, gdzie, jak, kiedy, po co i dlaczego. i to pewnie będzie dość nieroztropne bezmyślne. nagi instynkt zwyczajnie. albo za dużo już przetransformowałam. bo poziom kortyzolu w mojej krwi tańczy i tańczy i tańczy. skacze, podskakuje się buja i pluje. a ja nie wytrzymuję. próbuję. nie kocham, ale całuję. widzę oczy i kości i ten uśmiech zazdrości. nie, ja chciałabym tylko by tak było, tak jak w lustrze rozciągającym życie i twarz, razem z nimi czas. a ja czasu nie mam wcale, prawie już nie palę. podciągam bezuciskowe skarpetki pod samą brodę i modlę się w duchu o skruchę i zgodę. i proszę tylko, żeby oczy mi sie spociły, wypociły tak jak po przebiegnięciu maratonu. albo choć najdłuższej z możliwych dróg, nie wiem czy mlecznej czy innej, jakiej. nawet gwiazd już zgarniać z nieba nie potrzebuję, bo dziurawy mam fartuszek, a na kapciach żółty puszek. już mnie niebo nie rozkleja, ziemia brudna tylko skleja. i to nie żadnym superglue i i love u, bo to nie piosenka o miłości, dziecięcej naiwności. może rzecz w tym właśnie, że tego mi brak. dlatego widzę wspak. i nie pomoże żadna dieta cud, żaden miód, lek na rany-srany. uczuć wielkich i potężnych się nie wymodeluje od tak, w brud jak kremem na celulit ud. dla mnie może one juz umarły, zanim się poczęły. może w ogóle z tego świata znikły. nigdy nie były nawet. to było takie udawanie, żeby się pocieszyć, że są na świecie wartości, piękno, prawda. że życie ma sens, że to nie absurd, nie teatr szaleńca-pomyleńca, co pił całą noc i nie wie już gdzie leży księżyc, a gdzie serce i odbyt. i znowu wszystko jest może, przypływy i odpływy, koło wieczne-ostateczne. albo jedną siłę kreacji tylko znam. mordeczka w podkówkę, żałość nazwana za prosto, niechlubnie na d. a słowa znaczenie nowe mają, słuchać zaczynają. a ja wtedy gram i tych dwóch nie wypowiadam. najbanalniejszych, ale najważniejszych.

plus ironia trwała na świecie tym taka. człowiek znowu udaje ptaka. szpaka?