wszystkie moje ptaki pospadały z nieba. ktoś je otruł nieświeżym chlebem.
została mi tylko ta podziurawiona, stara kartka i twarz, której się wstydzę.
nie płaczę już tańcząc, nie śmieję się mówiąc, nie słucham przymykając oczy.
czasami jeszcze myślę o tobie. trudne początki. moje nieprzystosowanie i brak zrozumienia. potem zrozumiałam. pamiętam chwile, w których stwarzałam się na nowo dzięki tobie. ten słodki świat fantazji roztoczony przed moim oczyma po raz pierwszy. tyle zdefiniowałam banalnych, ale jakże nieoczywistych słów przy tobie. w końcu przypomina obie twoje odejście. jak zostałam sama, nieporadna nadal wśród krzyków i cieni. ze wstydem przyznaję, buntowałam się. tak, to był ciąg upokorzeń, najbardziej żałosny epizod życia. a teraz już cię nie ma. nie żyjesz dla mnie. a może nigdy cię nie było. tylko tak mi się wydawało, że jest ktoś kto mnie prowadzi w czeluściach młodości. stworzyłam cię tylko na jakiś czas dla własnej rozrywki albo ze strachu przed samotnością.
to był sen, który źle się zaczął, a jeszcze gorzej skończył. ale środek... środek był piękny.
wtorek, 30 listopada 2010
wtorek, 5 października 2010
na dłoniach pot, przetłuszczone włosy.
czuję się taka z pleksi i może trochę też z pcv. tworzywa sztuczne są już przeżytkiem, wyplute i wyrzygana, a potem jeszcze reinkarnowane na patelni. ble.
poniedziałek, 20 września 2010
fuj, czyli wymioty ciąg dalszy.
o mamo. słowa są takie proste. nie wymagają nic. żadnej umysłowej impresji, same się składają. są błogosławieństwem mało kreatywnych, pretendujących do pozycji egzaltowanych bóstw kultury masowej. nie będę wskazywała nikogo palcem, bo to podobno niegrzeczne i prostackie. gdyby dziś i jutro było takie banalnie optymistyczne. a nie jest. codziennie od momentu, gdy otworzę oczy jest dzień świra. fenomenalny absurd. zwykła tragedia, która nadspodziewanie bawi i niespodziewanie uczy.
a i edit do wcześniejszej emo spowiedzi: narasta moje poczucie pospolitości.
i edit2 donikąd nie mam wyobraźni i to mnie zjada. i to chyba miejsce, gdzie się wstawia dwukropek i nawias i ma to obrazować nieszczęście i zgrozę.
a i edit do wcześniejszej emo spowiedzi: narasta moje poczucie pospolitości.
i edit2 donikąd nie mam wyobraźni i to mnie zjada. i to chyba miejsce, gdzie się wstawia dwukropek i nawias i ma to obrazować nieszczęście i zgrozę.
niedziela, 19 września 2010
confession.
dłużej nie dam rady, nie wytrzymam. chcę krzyczeć, krzyczeć i jeszcze raz krzyczeć. coraz głośniej. bo słowa ułożone w bezsensowne pewnie zdania rozdzierają mnie wewnętrznie. a nie mam do kogo mówić. bo niby komu mogę powiedzieć coś prawdziwego, a zarazem smutnego i cholernie kompromitującego? nie znam takich osób chociaż bym chciała. jestem odseparowana od świata. nieustannie chowam głowę pod koc uszyty
z pozorów i uprzedzeń, taka dziwna metafora. czasami wydaje mi się, że z własnej woli jestem sama. chociaż nienawidzę tego przyznawać, ale tak jest, jestem sama,
żeby nie mówić, że samotna, bo to straszliwie brzydki wyraz i napawa mnie odrazą.
i nikt mnie nie słucha. nikogo nie obchodzą słowa, które wypowiadam, przez które nie mogę zasnąć. stwarzając pozory jakiejkolwiek przynależności do społeczeństwa rozmawiam i wtedy muszę używać zdań pojedynczych z tym wszystkimi partykułami
i śmiać się z zupełnie niebawiących mnie rzeczy (za co potem się mentalnie biczuję), inaczej jedyna odpowiedź jaka mnie czeka to "o co ci kurwa chodzi?" a może o nic mi nie chodzi, może chcę tylko wypluć mój słowotok myśli i uczuć bez najmniejszego sensu. chociaż dla mnie mają znaczenie, ale w tym też jestem odosobniona. nie wiem czy wyjazd coś zmieniłby, bo ludzie chyba wszędzie są tak samo głusi i zapatrzeni
w siebie. ja na pewno jestem tego idealnym przykładem. wszystko robię dla siebie, skonstruowałam swoją całą popierdoloną rzeczywistość tylko z egoistycznej pobudki.
a nawet jakbym przypadkowo znalazła t e g o kogoś to czy bym mówiła? bo tak naprawdę nie lubię mówić, bo wtedy czuję, że nie jest sobą i wypowiadam przerażającą ilość głupich fraz, których w osobistym dziennym rozrachunku wstydzę się. i jak mówię to wydaje mi się, że seplenię. i to coś więcej niż wrażenie, bo filmy nagrane z rożnych trywialnych i mało ciekawych okazji to potwierdzają w zupełności. i nie jestem w stanie tego słuchać i na to patrzeć, bo czuję się jeszcze gorzej i żałośniej. jestem skonfundowana własnym istnieniem. i pewnie nie da się mnie wyleczyć, żadna dieta, joga czy inne szmery bajery w tym nie pomogą, bo takich urazów się nie wydryluje,
z nimi się umiera. ale nie rodzi. kurcze to takie depresyjne, a ja dziś byłam szczęśliwa. jak usłyszałam o zbiórce na protezy dla wykładowcy, który stracił dłonie podczas wybuchu na zajęciach, to poczułam, że mam farta, bo ja w końcu mam dwie ręce i tak zwane całe życie przed sobą i jakieś perspektywy. ale teraz gdy się ściemnia, gdy jest zimno i jedyny dźwięk jaki jestem w stanie usłyszeć to warkot zza drzwi. czuję się całkowicie przygnębiona.
zawsze czułam potrzebę bycia wyjątkowym, żeby choć o milimetr poprawić swoją samoocenę, że wśród tego taniego blichtru i fałszywych spojrzeń, ja mam coś do zaoferowanie, jakieś niepospolite wewnętrzne dobra, nic utylitarnego, tylko coś
na kształt ludzkiego zagłębia diamentów czy innych wartościowej materii i za każdym razem, gdy zdaję sobie sprawę, że tak nie jest, że jestem jak co trzecia osoba idąca ulicą, optymistycznie co czwarta, to nawet nie potrafię znaleźć słowa na to uczucie, ale ma z pewnością pejoratywne zabarwienie. realia są dla mnie przez dziewięćdziesiąt procent czasu przerażające. i momentami chciałabym, żeby mnie ktoś pocieszył. tylko szczerze, nie z grzeczności, bo to ładnie i wypada i stosunki koleżeńskie się polepszają. przytulił mnie i szepną coś miłego, co sprawiłoby,
że zaczęłabym śmiać się przez łzy, a świat przestałby być jeden raz ziarnisty.
i tak nikt tego nie przeczyta i to prawdopodobnie dobrze.
z pozorów i uprzedzeń, taka dziwna metafora. czasami wydaje mi się, że z własnej woli jestem sama. chociaż nienawidzę tego przyznawać, ale tak jest, jestem sama,
żeby nie mówić, że samotna, bo to straszliwie brzydki wyraz i napawa mnie odrazą.
i nikt mnie nie słucha. nikogo nie obchodzą słowa, które wypowiadam, przez które nie mogę zasnąć. stwarzając pozory jakiejkolwiek przynależności do społeczeństwa rozmawiam i wtedy muszę używać zdań pojedynczych z tym wszystkimi partykułami
i śmiać się z zupełnie niebawiących mnie rzeczy (za co potem się mentalnie biczuję), inaczej jedyna odpowiedź jaka mnie czeka to "o co ci kurwa chodzi?" a może o nic mi nie chodzi, może chcę tylko wypluć mój słowotok myśli i uczuć bez najmniejszego sensu. chociaż dla mnie mają znaczenie, ale w tym też jestem odosobniona. nie wiem czy wyjazd coś zmieniłby, bo ludzie chyba wszędzie są tak samo głusi i zapatrzeni
w siebie. ja na pewno jestem tego idealnym przykładem. wszystko robię dla siebie, skonstruowałam swoją całą popierdoloną rzeczywistość tylko z egoistycznej pobudki.
a nawet jakbym przypadkowo znalazła t e g o kogoś to czy bym mówiła? bo tak naprawdę nie lubię mówić, bo wtedy czuję, że nie jest sobą i wypowiadam przerażającą ilość głupich fraz, których w osobistym dziennym rozrachunku wstydzę się. i jak mówię to wydaje mi się, że seplenię. i to coś więcej niż wrażenie, bo filmy nagrane z rożnych trywialnych i mało ciekawych okazji to potwierdzają w zupełności. i nie jestem w stanie tego słuchać i na to patrzeć, bo czuję się jeszcze gorzej i żałośniej. jestem skonfundowana własnym istnieniem. i pewnie nie da się mnie wyleczyć, żadna dieta, joga czy inne szmery bajery w tym nie pomogą, bo takich urazów się nie wydryluje,
z nimi się umiera. ale nie rodzi. kurcze to takie depresyjne, a ja dziś byłam szczęśliwa. jak usłyszałam o zbiórce na protezy dla wykładowcy, który stracił dłonie podczas wybuchu na zajęciach, to poczułam, że mam farta, bo ja w końcu mam dwie ręce i tak zwane całe życie przed sobą i jakieś perspektywy. ale teraz gdy się ściemnia, gdy jest zimno i jedyny dźwięk jaki jestem w stanie usłyszeć to warkot zza drzwi. czuję się całkowicie przygnębiona.
zawsze czułam potrzebę bycia wyjątkowym, żeby choć o milimetr poprawić swoją samoocenę, że wśród tego taniego blichtru i fałszywych spojrzeń, ja mam coś do zaoferowanie, jakieś niepospolite wewnętrzne dobra, nic utylitarnego, tylko coś
na kształt ludzkiego zagłębia diamentów czy innych wartościowej materii i za każdym razem, gdy zdaję sobie sprawę, że tak nie jest, że jestem jak co trzecia osoba idąca ulicą, optymistycznie co czwarta, to nawet nie potrafię znaleźć słowa na to uczucie, ale ma z pewnością pejoratywne zabarwienie. realia są dla mnie przez dziewięćdziesiąt procent czasu przerażające. i momentami chciałabym, żeby mnie ktoś pocieszył. tylko szczerze, nie z grzeczności, bo to ładnie i wypada i stosunki koleżeńskie się polepszają. przytulił mnie i szepną coś miłego, co sprawiłoby,
że zaczęłabym śmiać się przez łzy, a świat przestałby być jeden raz ziarnisty.
i tak nikt tego nie przeczyta i to prawdopodobnie dobrze.
niedziela, 5 września 2010
apokalipsa here I come.
nadal bawię się w tę śmieszną grę zwaną życiem. myję zęby i myślę o globalnym ociepleniu. czasami nuży mnie cała ta farsa, żarty i podnoszony vat. myślę sobie dość. jutro będzie futro, fortuna kołem się toczy, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. a tak naprawdę to będzie kolejna apoteoza beznadziei i polisemia płaczu. i jeszcze kilka mądrych słów, by się znalazło. noc już zapada, a ja nie mogę tracić czasu. tyle jeszcze kłamstw do powiedzenia, tyle złudzeń, jaskiń, wysp do spenetrowania. bo tak poza tym z tego co u mnie słychać to znalazłam swoją drugą połówkę. jest akustyczna, trwa niewiele ponad sześć minut i doprowadza mnie do łez. dawno nie byłam tak wzruszona. idę dalej udawać. i tak w nieskończoność, w kółko, graniaste, kanciaste.
środa, 25 sierpnia 2010
słowiański.
chciałbym być sobą, chciałbym być sobą wreszcie i przekreślić wszystko grubą czarną kreską raz na zawsze. zacząć od początku. od czystej kartki. bez plam, bez brudu, bez skaz i zadrapań. utopić wspomnienia, które co dnia wychodzą z szafy nieproszone. trzymam się ściany, niczym pijany. spluwam na te wszystkie niewyraźne twarze i jedyne co przechodzi mi przez gardło to: go fuck yourself. mało ambitne, lecz mówię dobitne. i gdybym tak mogła wszystkie stare lęki wycisnąć jak krosty. uwolnić całą zbierającą się tam przez lata ropę. zdmuchnąć z powierzchni ziemi wszystkie słowa, co padły, a nigdy nie powinny. poczuć niestłumione życie. i tak bez końca.
czwartek, 19 sierpnia 2010
kontrola biletowa.
pęka świat na pół, a ja stoję ciągle w tym samym miejscu i się głupio śmieję. nie potrafię nic z tym zrobić. z niewielką pomocą przyjaciół może dam radę jak to ktoś ładnie powiedział. ale jak nie ma przyjaciół, pusto w około. parę winylowych płyt tylko, kubek mleka, ból głowy, niepościelone łóżko. chcę leżeć i nie myśleć, nacisnąć czerwony guzik na pilocie i zasnąć na podłodze. bezużyteczność to moje nowe imię. zgnilizną już śmierdzę, zaraz robaki powychodzą mi z oczodołów i mój rozkład zostanie uwieńczony ostatecznie. bo to jakiś permanentny żal, czy smutek albo jakieś inne zapomniane uczucie, przeterminowało się we mnie. zostań moim katharsis. ulecz mnie. przynieś apteczkę. wyjmij bandaż i owiń mi nim skronie, a ja się położę na twoich kolanach i będę trwać chwilę w milczeniu, a potem znowu odejdę, bo tu dla mnie miejsca nie ma wcale, dlatego ciągle idę dalej.
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
go with the flow.
tęsknota za miłością, która była, jest właśnie teraz albo kiedyś będzie. wilgotne usta całujące nie tę osobę, co powinny. pogubieni rycerze na bujanych koniach, szukający wieży zamieszkałej przez księżniczkę w białej bieliźnie i wyliniałych skrzydłach. później tylko paraliżujące kołysanki o narządach rozrodczych. destrukcja przyjemności. kokainowe ścieżki do obcych łóżek. potłuczone butelki absyntu, czyli AA - animowanie alkoholicy, już niedługo w 3d. dziesiątki nieznaczących nakłuć na przedramionach. kilkoro dzieci spuszczonych w kiblu. parę niespełnionych marzeń i butów do wyrzucenia. dziesiątki niezapamiętanych godzin. i w końcu jedna sekunda zmieniająca całe życie. jedna klatka w trzygodzinnym filmie i druga szansa. wtedy już musi wszystko pójść gładko, pięknie i z uśmiechem. zwykły fart albo łut szczęścia. niezasłużone szczęśliwe zakończenie. ale to tylko romantyczna projekcja z przeciętnego filmu wydanego tylko na dvd.
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
pada m, pada m.
chyba nie wiem co napisać. chyba boli mnie głowa. chyba za oknem, jak i również za drzwiami pada deszcz. chyba nawet jest powódź. ale chyba w innej części kraju. chyba zaczyna błyskać. chyba marzną mi nogi. chyba wypadła mi rzęsa i łzawi mi oko. chyba mi smutno, a może nawet i wesoło. chyba nie wiem. chyba dziś poniedziałek. chyba w zamrażarce nie ma już lodów. chyba demonstracja zabierze krzyż. chyba będzie krew i kawałki pomarszczonej skóry na placu. chyba nie będę oglądać już wiadomości. bo chyba nie warto. gdyż chyba gówno się dzieje na całym świecie. a ja chyba nie chce oglądać tego kału i wymiocin, które napływają zewsząd i przerażają mnie, pokazując kolejne chore dziecko na białaczkę. chyba nie chcę tego oglądać. chyba nie mam na to siły, a może odwagi i nerwy już też nie te. chyba nawet nergal ma białaczkę. chyba nie będzie polish big fat wedding z dodą. chyba nawet mi przykro. chyba by było o czym czytać w poczekalni u fryzjera. chyba pójdę spać.
czwartek, 5 sierpnia 2010
tygrysie mleko.
- skąd wiesz co czuję? co wiesz o beznadziei, bezradności i zmarnowanym życiu? jeszcze nic nie widziałaś, nic nie słyszałaś, nic nie poczułaś, nic nie przeżyłaś. - ale ja jestem złodziejem uczuć. kradnę wszystkie emocje w promieniu dziesięciu mil i połykam, krztuszę się nimi, dławię. symuluję doświadczoną erudytkę w okularach. doradzam zgubionym i odnalezionym, znajomym i nieznajomym. jestem darmowym telefonem zaufania dla tych, którzy mają za dużo darmowych minut. i tak to wszystko marne kłamstwa, trywialne spędzanie czasu. dlatego bądź grzecznym chłopcem i załóż plastikowy kapelusz jak przystało na uroczego chuligana. i idź. tam daleko. po raz miliard setny. zrób to samo, powiedz używając tych samych słów, to co zwykle. w końcu przyjdź i pokoloruj moje życie chaosem kłopotów. będę udawać twoją heroinę, a ty mojego buntowniczego narkomana. zatracimy się tak razem, na jakimś pustkowiu, gdzie jeszcze nie dotarły komary i mtv. i nie dowiemy się co na to tato. to będzie słodka egzystencja - tylko ja, ty i paczka papierosów. namalowałam nas już akwarelami w swojej głowie. arcydzieło.
poniedziałek, 2 sierpnia 2010
pretty girls make graves.
stoją przy śmietniku piżamowi chłopcy. w butach unurzanych w błocie, oblani rumieńcem, patrzą na świat bez perspektyw. zaraz wrócą do swoich domów zbudowanych z połamanych kości. słońce świeci im w twarz. oślepia tak bardzo, że już nie widzą dokąd idą. zbaczają z ustalonej przeznaczonej trasy. rozpoczynają wędrówkę w nieznane. przemierzają niespenetrowane okolice własnej świadomości, aż docierają do miejsca, w którym następuje zwarcie i mózg eksploduje. rozerwany na setki malutkich kawałków, pokrywa wszystkie maski samochodów dookoła. dziewczyny o długich nogach i rzęsach sprzątają cały ten chlew i stawiają nagrobek z napisem "they were born and then they lived and then they died". i nikt nie zauważył, że chłopców już nie ma. nikt nie płakał, krzyczał, przeklinał i modlił się. dla nikogo nie był to koniec świata. nie powiedzieli o tym w telewizji, ani nawet nie napisali w brukowcu. to nie medialne, w końcu nikt nie lubi mieć brudnego wozu.
poniedziałek, 26 lipca 2010
101 dalmatyńczyków
mam tyle osobowości, co cruella de mon dalmatyńczyków. wszystkie kłębią się w czeluściach mojej głowy. kochają ciemność, więc nigdy nie ujrzą blasku słońca o poranku. skazane są na wieczne potępienie. i nikt ich stamtąd nie wypuści, nie zbawi. nie ma takich narzędzi, takich igieł i skalpeli. bo to nie gra w operację, gdzie wyjmujesz z kolana wiadro z wodą i pacjent jest zdrowy.
to jest szpital psychiatryczny, gdzie każde słowo, każdy najmniejszy bełkot wariata, jest prostą drogą donikąd. i już nie ma powrotu. ślepa uliczka, a to była jednokierunkowa. choroba narasta w tempie podziału plechy u glonów. następuje bolesna fragmentacja myśli. i powoli świat staje się chaosem. i nie da się już wyodrębnić, ani cząstki własnego człowieczeństwa.
a ja nigdy nie znam zakończenia.
to jest szpital psychiatryczny, gdzie każde słowo, każdy najmniejszy bełkot wariata, jest prostą drogą donikąd. i już nie ma powrotu. ślepa uliczka, a to była jednokierunkowa. choroba narasta w tempie podziału plechy u glonów. następuje bolesna fragmentacja myśli. i powoli świat staje się chaosem. i nie da się już wyodrębnić, ani cząstki własnego człowieczeństwa.
a ja nigdy nie znam zakończenia.
sugar town.
sztuczna krew na sztucznych cyckach. keczup się przydaje, ma wiele praktycznych zastosowań. można zrobić fajne plamy i trochę poudawać martwego. wszyscy się będą śmiać i skończy się na bitwie "kto dalej splunie". atmosfera przyjemna raczej. gdy zamknę oczy to widzę już nawet ślinę na chodniku ulokowaną tuż przy psich szczynach. cóż za piękny świat. tyle barw, tyle świateł, tyle blizn na nadgarstkach i śladów po wkłuciach. idźmy przez cukrowe miasto z szerokim uśmiechem na twarzy, trzymając się za ręce. nasza własna kraina oz.
zepsułamisięspacja.
zedytowałam się co nieco umysłowo. nie wiem co z tego wyniknie, jak zawsze upajam się słodką niewiadomą i podziwiam rozmazany krajobraz przyszłości. nie ma nic piękniejszego niż ten dreszcz niepewnego jutra. ale czy gdy wstanę i powoli podniosę powiekę, czy nadal będę chciała się obudzić? a może nie będzie warto nawet próbować? bo nastała osobista apokalipsa i dawnego świata już nie ma. spłonął doszczętnie, nawet garstka popiołu nie została. jeśli ostatecznie sił zabraknie na nowy początek, nową erę wzlotów i upadków, czy to będzie koniec? if life doesn't make sense, what's next? tough question.
niedziela, 27 czerwca 2010
hipopotam, tam hipokryzja.
rzygam zwyczajnie, po prostu i znowu.
z pokoju obok słyszę śmierć idiotom. agresja wieczorem nie zdrowa jest. przykro
mi się zrobiło odrobinę na tę wieść. ktoś wybił komuś ząb ponadto i skandal obyczajowy za oceanem niemały. smutne jest wszystko i ciągnie się jak guma do żucia wyżuta. sponiewierani, pognieceni, z workami foliowymi na głowach. wizja przyszłości dla dziewięćdziesięciu procent ludzkości. nic się na to poradzić nie da, da, da. każdy kurwa sra. ładne wersy są przeżytkiem, modnym banałem, romantyczną dewiacją. utraciły bezpowrotnie sens w zeszłym stuleciu, tak jak i wszystko inne. zerwałam więc ten niepotrzebny naskórek przyzwyczajeń. została mi już tylko martwa dziura goryczy.
do wypalenia na jeden raz.
aa już mnie zabija ten postintelektualizm pleniący się w społeczeństwie rzeczpospolitej zupełnie tak jak hiv w afryce. zagłada prawdy kontra powolne obumieranie ciała. nie umiem zdecydować co gorsze, co bardziej przeraża.
z pokoju obok słyszę śmierć idiotom. agresja wieczorem nie zdrowa jest. przykro
mi się zrobiło odrobinę na tę wieść. ktoś wybił komuś ząb ponadto i skandal obyczajowy za oceanem niemały. smutne jest wszystko i ciągnie się jak guma do żucia wyżuta. sponiewierani, pognieceni, z workami foliowymi na głowach. wizja przyszłości dla dziewięćdziesięciu procent ludzkości. nic się na to poradzić nie da, da, da. każdy kurwa sra. ładne wersy są przeżytkiem, modnym banałem, romantyczną dewiacją. utraciły bezpowrotnie sens w zeszłym stuleciu, tak jak i wszystko inne. zerwałam więc ten niepotrzebny naskórek przyzwyczajeń. została mi już tylko martwa dziura goryczy.
do wypalenia na jeden raz.
aa już mnie zabija ten postintelektualizm pleniący się w społeczeństwie rzeczpospolitej zupełnie tak jak hiv w afryce. zagłada prawdy kontra powolne obumieranie ciała. nie umiem zdecydować co gorsze, co bardziej przeraża.
czwartek, 17 czerwca 2010
lost girls.
wiesz jak to jest urodzić się w czarnej dziurze wszechświata? jak serce łamie się na sto miliardów kawałków po raz kolejny? gdy jedyne co cię czeka to pusty pokój i szklanka zbutwiałej wody? kiedy wiesz, że początek jest zarazem końcem i dalej nic już nie ma? gdy rozsądek umiera wciągu pięciu sekund mniej więcej jak jedno dziecko z głodu w afryce? gdy stąpasz po fikcyjnym gruncie, który zapada się wprost proporcjonalnie do każdego kroku? kiedy nic nie jest tak jak być powinno? kiedy stoisz na skrzyżowaniu z rozsznurowanymi butami, ściskając brelok od kluczy i wiesz, że nadziei już nie ma i nie wróci, poszła się definitywnie pieprzyć? gdy jedyne o czym marzysz to schować się w niezidentyfikowanym miejscu, gdzieś na krańcu żałosnej rzeczywistości? kiedy wiesz, że zdjęcia są wyblakłe, rozmazane i źle skadrowane? gdy nie chcesz widzieć żadnej twarzy, bo jedyne co jesteś w stanie ujrzeć to piksele, nie układające się w żadną całość? kiedy straciłeś wszystko, nawet okruchy wyobraźni i ostatnie 2 złote trzymane na czarną godzinę w prawej kieszeni? gdy żaden kęs nie jest w stanie przejść ci przez gardło? kiedy kłamstwo stało się prawdą, a łzy przyszłością? gdy wprowadzono prohibicję na życie?
bo to jest koniec i o tym wiesz. teraz, na zawsze i na wieki wieków amen.
bo ja już nic nie lubię.
bo to jest koniec i o tym wiesz. teraz, na zawsze i na wieki wieków amen.
bo ja już nic nie lubię.
piątek, 2 kwietnia 2010
jest inaczej.
psuje mi się moja mała analogowa przestrzeń. igła zjechała i porysowała płytę, więc jest, że tak powiem trochę nie zgrabnie, dupa. i nic poza tym. obrazy też się zamazały, monet istny. już zapomniałam, że życie to jest surfing i trzeba dać się ponieść fali. ale co to za fala w stawie. i warunki atmosferyczne też nie sprzyjają. po prostu się nie układa na żadnej płaszczyźnie, ani meta, ani para, ani nawet orto. pora na malowanie paznokcie. ups lakier się rozlał. ale może być gorzej. pozostaje tylko upajać się słodkim dźwiękiem krzeseł szurających po podłodze i szumem dochodzącym zza drzwiczek zmywarki. industrialne wybrzeże. fabryka doznań także pozazmysłowych. aczkolwiek ja takich nie znam, nie przedstawiły się, ogólnie rzecz ujmując olały mnie. no to do nich się nie odezwę, nie. o tak zwyczajnie. chociaż ponoć w święta nie można trzymać urazy, ale to nie są moje wyrazy. fristajl mały. bitwa pod blokiem. ziomy wstają z ławek, zapodają bit i bibitwa na rymy. pokaż co tam masz. możesz stracić wszystko albo rządzić ósmą milą. rabbit wypada z gry. no i kto jest alfons? ba, wiadomo. ok, koniec z bujaniem się na ośce i udawaniem, że dobry lans nie jest zły. trzeba tu jakąś składnie budować, konstruktywnie działać konstrukcyjnie i te rzeczy, sprawy.
no to idę nakarmić małego głoda bo ma niepokojąco piwny odcień. buziaczki.
no to idę nakarmić małego głoda bo ma niepokojąco piwny odcień. buziaczki.
poniedziałek, 18 stycznia 2010
umieraj stąd.
bo boli. dziś, wczoraj, przedwczoraj i będzie jutro, pojutrze. bo wszystko się jakoś zmieniło. straciło sens. zostało tylko kilka głupich słów i magnetofon na kasety. a chcę, żeby t o wróciło. było jak dawniej. fajnie, kolorowo i trochę bezsensu. taki błogi czas był. mało się myślało, analizowało, więcej się czuło, snuło. wszystko było chaotycznie piękne. nawet jak łzy kapały na wykrochmalony kołnierzyk koszuli.
samotność jest dobrą towarzyszką. ma ciepłe rękawiczki i szalik. i zawsze jest. nigdy nie opuszcza, odpuszcza, zostawia. ktoś się w niej nurza, zanurza, nurkuje, a że w końcu tonie. to nie ja. ale może. może pomoże. ktokolwiek.
i nie ma aspektów socjologicznych, psychologicznych, filozoficznych.
samotność jest dobrą towarzyszką. ma ciepłe rękawiczki i szalik. i zawsze jest. nigdy nie opuszcza, odpuszcza, zostawia. ktoś się w niej nurza, zanurza, nurkuje, a że w końcu tonie. to nie ja. ale może. może pomoże. ktokolwiek.
i nie ma aspektów socjologicznych, psychologicznych, filozoficznych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)